Z racji tego , że w czasie naszego pobytu w Bułgarii do sąsiedniej Turcji był rzut kamieniem, grzechem byłoby nie skorzystać. A przed nami jedno z największych miast świata-Stambuł.
Nie, nie ,nie….. to jeszcze nie Turcja. To spiritus movens sraczki, która towarzyszyła mi przez przez pierwsze cudowne godziny pobytu w mieście. Przestroga dla innych- nie jedzcie w Taste of Asia na głównym deptaku w Słonecznym Brzegu.
Nawet nie zjadłem zajebistego śniadania w hotelu, do którego dotarliśmy nad ranem po całonocnej podróży autobusem. Polecam natomiast toalety- jest dużo papieru!
Po kilku gorzkich tureckich herbatkach poczułem się znacznie lepiej. Oto nasz przewodnik i jego znak rozpoznawczy….
Na początku udaliśmy się na hipodrom w Konstantynopolu (Konstantynopol to wcześniejsza nazwa miasta. Teraz zabytki znajdują się na placu w Stambule). Poniżej,
Obelisk Totmesa III

Cokół pod obeliskiem
Obelisk Konstantyna
Następnie udaliśmy się w rejon Błękitnego Meczetu. Muszę przyznać, że pięknie się prezentuje…
I wnętrze. O dziwo można było robić foty.
Jedno spostrzeżenie- te dywany śmierdzą!
Następnie udaliśmy się na turecką herbatkę. Po drodze widok z autobusu na most Mehmeda Zdobywcy, dzielący Azję i Europę.
Kryty Bazar
To dopiero wyzwanie. Można się tam zgubić. Jest niczym labirynt. Zrobiłem zapasy tytoniu do Shishy na cały rok. O mało się nie pobiłem ze sprzedawcą, kiedy zaproponowałem za niską cenę, więc uważajcie przy targowaniu. Turcy to nie Tajowie:)
Nakupowaliśmy tych słynnych tureckich słodyczy i co? Przeleżały w szafie aż wyszła data ważności. Jak dla mnie nic specjalnego. To samo z jabłkowymi herbatkami.
Jak pisałem wcześniej- najważniejszy jest tytoń do Shishy ładnie zapakowany w reklamówki:)
Po drodze jeszcze pełnorozmiarówka odzieży tureckiej…
To tyle! Jak wszystko będzie zgodnie z planem, może dorzucę coś w maju po podróży służbowej do Turcji, do starego miasta bizantyjskiego o nazwie Konya…